Idziemy ubitą, piaszczystą drogą wzdłuż poszarpanych, nadbrzeżnych klifów. Od kilku godzin nie spotkaliśmy człowieka, jednak jesteśmy spokojni – tutaj trudno się zgubić. Droga prowadzi w dół wprost na pustą, szeroką plażę. Stajemy na brzegu pozwalając falom obmyć stopy, wokoło słyszymy tylko kwilenie mew i szum niespokojnej wody. Czy to ciągle te same, pełne turystów Wyspy Kanaryjskie, widniejące we wszystkich podróżniczych folderach? La Graciosa – zapraszam Cię na spacer po prawie bezludnej wyspie.
La Graciosa, ósma Wyspa Kanaryjska?
La Graciosa to maleńka wyspa o powierzchni 29 km², leżąca na północ od Lanzarote. Obie wyspy dzieli cieśnina (jak mawiają mieszkańcy – „rzeka”) węższa niż 2 km. Mimo to krajobraz jest znacznie odmienny od tego znanego nam już z Lanzarote. Wraz z czterema niezamieszkałymi wyspami, leżącymi w kierunku północnym, tworzy archipelag Chinijo, będący częścią składową Wysp Kanaryjskich.
La Graciosa, którą na upartego można obejść w jeden dzień, to w większości bajeczne, piaszczyste plaże nad lazurowym oceanem, porośnięte suchą roślinnością wydmy oraz cztery nieaktywne wulkany (najwyższy, Las Agujas Grandes, 266 m). Rzeźba terenu jest lekko pagórkowata – gdyby nie to, z powodzeniem patrząc z jednego brzegu bylibyśmy w stanie ujrzeć drugi – średnica La Graciosy w najdłuższym miejscu wynosi ok. 10 km! Poza tym na wyspie praktycznie nie ma drzew – pojedyncze palmy zasadzone przez mieszkańców znajdziemy wyłącznie w okolicach miejscowości. No właśnie – na całej wyspie znajdują się tylko dwie osady, z czego jedna jest zamieszkała cały rok przez 650 osób. Caleta del Sebo to klimatyczna miejscowość, składająca się z parterowych, białych domków. Wszystkie drogi na wyspie są szutrowe, w związku z czym jeżdżą tutaj tylko samochody terenowe. Podejrzewam, że wyłącznie na użytek turystów – do rybackiej wioski Pedro Barba jest stąd ok. 5 km; poza tym nie bardzo jest gdzie tu jeździć. Ponoć La Graciosa to jedyna zamieszkała wyspa w Unii Europejskiej bez nawet metra asfaltu na drogach 😉
Znając te wszystkie czynniki obrazujące odrębność La Graciosy od reszty Wysp Kanaryjskich można ją nazwać tą ósmą wyspą archipelagu. Mieszkańcy dumni ze swojego skrawka lądu uparcie walczą o oficjalne uznanie wyspy jako odmiennej części archipelagu, jednak bezskutecznie. W tej chwili La Graciosa administracyjnie podlega pod Lanzarote.
Widok na La Graciosę z Mirador del Rio
Zanim wsiądziemy na pokład promu, obserwujemy wyspę z punktu widokowego Mirador del Rio na Lanzarote, gdzie dostajemy się stopem. Imponujący klif o wysokości 475 m wpada do oceanu niemal pionowo. Na samym szczycie wybudowano przystosowaną do turystów infrastrukturę, jest też restauracja. Niestety za wstęp na punkt widokowy trzeba zapłacić 5€, wobec czego udajemy się w miejsce, gdzie nie musimy płacić za podziwianie widoków. Wzdłuż klifu biegnie asfaltowa droga, skąd widok na La Graciosę jest równie imponujący. Zobaczcie sami!
Droga wzdłuż klifu; daleko w tle miejscowość Caleta de Famara
La Graciosa w całej okazałości. Na pierwszym planie portowe miasteczko Caleta del Sebo, daleko po prawej rybacka wioska Pedro Barba
Zamyślony. Jeszcze nie wiem, że za kilka godzin wdrapiemy się na wierzchołek owego wulkanu 😉
Bezpłatny kemping nad oceanem
Wystarczy tego przynudzania, wsiadamy na prom i ruszamy! Na pokładzie poza nami płynie kilkanaście osób, w tym rodzinka Polaków. Czas zwiedzać 🙂 Po półgodzinnym rejsie meldujemy się w porcie w Caleta del Sebo. Pytamy napotkanych ludzi o kemping, na którym zarezerwowaliśmy sobie wcześniej dwa noclegi. Okazuje się, że jest zlokalizowany tuż za miejscowością. I to nad samą plażą z widokiem na klif, z którego przed chwilą obserwowaliśmy wyspę! Do naszej dyspozycji są proste sanitariaty. Odszukujemy numer naszej parceli i rozbijamy namiot. Jest 14, przed nami jeszcze pół dnia – idziemy więc się kąpać!
Taki prom kursuje między Orzolą a Caleta del Sebo
Nasze miejsce. Słupki widoczne w tle wyznaczają parcele – jak widać, są dość rzadko rozmieszczone. Niestety nasz namiot musieliśmy rozłożyć na pagórku z dala od osłaniającej roślinności, co poskutkowało lekkim podarciem materiału. Zimą na Kanarach nieustannie wieje!
Woda rześka, ale jak tu się nie wykąpać!
Szutrowym traktem przez serce miasta
Zanim wybierzemy się na spacer po najdzikszych rejonach wyspy, należy poczynić rozeznanie po najbliższej okolicy i zrobić zakupy na wieczór. W samym Caleta del Sebo znajdziemy aptekę, kościół, punkt wynajmu samochodu z kierowcą i wypożyczalnię rowerów. Życie toczy się przede wszystkim w okolicy portu – tutaj są knajpki i sklep wielobranżowy, w którym dostaliśmy nawet kartusz do kuchenki.
Poza głównym nabrzeżem nie spotykamy wielu ludzi, a szutrowa nawierzchnia dróg i unoszony przez wiatr pył niepokojąco przypominają klimaty znane z westernów. Tylko czekać, aż któraś z zamkniętych, drewnianych okiennic otworzy się z hukiem, a zza niej zaatakuje nas przyodziany w kapelusz i chustę rewolwerowiec 😉 Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Panowie, niespiesznie popijając kawkę, ze spokojem obserwują cumujące promy z kolejnymi turystami. Większość z nich spędza tu tylko jeden dzień, przechadzając się po okolicy lub odwiedzając którąś z licznych rajskich plaż, gdzie można dojechać wynajętym samochodem. W Caleto jest kilka sklepów, w tym spory samoobsługowy Simply Market. Wbrew wyszukanym wcześniej w internecie informacjom, ceny produktów nie są wcale wyższe niż na Lanzarote.
Choć do „białych domów” zdążyliśmy już się przyzwyczaić na Lanzarote, tutejsza zabudowa robi na nas duże wrażenie. Schludne i skromne budynki w połączeniu z piaszczystym traktem tworzą bardzo kameralny klimat.
Jeden z samochodów, którym można objechać całą wyspę.
W drodze na wulkan Montana Amarilla
Duży bagaż zostawiamy w namiocie – uzbrojeni w najpotrzebniejszy ekwipunek wyruszamy w kierunku zachodnim wzdłuż linii brzegowej. Początkowo idziemy piaszczystym traktem dla samochodów, jednak ten szybko się kończy przy plaży nudystów. Przed nami jest już tylko wąska ścieżyna prowadząca dokładnie w kierunku 170-metrowego wulkanu Montana Amarilla. Początkowo nie zamierzaliśmy wchodzić na szczyt, choć mnie ten tajemniczy, czarny wierzchołek zaintrygował od pierwszego wejrzenia. To co Ania, spróbujemy? 🙂
Groźne oblicze Montana Amarilla
Wraz ze zdobywaną wysokością kolor i faktura podłoża zmieniają się – z jasnych, piaszczystych wydm wchodzimy na zbocze pokryte ciemnym żużlem i kamieniami
Widok ze szczytu w kierunku północnym – Czerwony wulkan Montana Bermeja znajduje się na drugim końcu wyspy
W oddali dostrzegamy resztę wysp należących do archipelagu Chinijo – Na pierwszym planie Montana Clara, będąca w zasadzie olbrzymią skałą wyrastającą z oceanu
Nasza ścieżka prowadzi wierzchołkiem wulkanu, by w miarę łagodnie zejść zboczem z drugiej strony
W takich chwilach zastanawiam się, czy faktycznie istnieje złośliwość rzeczy martwych. Na samym szczycie, nie wiedzieć czemu, doszczętnie rozkleił mi się jeden z sandałów! Co prawda już wcześniej dawał ignorowane przeze mnie oznaki wyeksploatowania, no ale… tylko nie tutaj! Całe szczęście mieliśmy ze sobą latawiec. Skróciliśmy częściowo sznurek i udało się prowizorycznie zabezpieczyć obuwie na potrzeby dojścia do namiotu 😉
Już na dole. Nasza ścieżka gdzieś przepadła, postanowiliśmy więc iść na azymut 🙂
Montana del Mojon w słabnących promieniach zachodzącego słońca
Pedro Barba – wioska, w której nie spotkasz człowieka
Kolejnego dnia budzimy się średnio wyspani. Kilka parceli dalej do późnej nocy trwała gruba międzynarodowa impreza niemiecko – brytyjskiej starszyzny, jednak bardziej niż odgłosy balangi w spokojnym śnie przeszkadzał silny wiatr, z którym nasz namiot walczył całą noc. Na szczęście gdy wyruszyliśmy trochę się uspokoiło. Od samego rana słońce operuje w pełni sił, niebo jest pozbawione chmur. To będzie bardzo ciepły dzień.
Dziś w planach mamy obejście północno – wschodniej części wyspy w miarę możliwości wzdłuż linii brzegowej. Na początek idziemy w kierunku drugiej na wyspie miejscowości – Pedro Barba. Można tam dotrzeć trochę na około szutrową drogą, biegnącą wgłębi lądu, my tymczasem wybieramy ścieżkę nad samym brzegiem. Po drodze, przeciskając się między skalnymi formacjami, odkrywamy piękną plażę.
Jeszcze kilometr i dochodzimy do zabudowań Pedro Barba. Ta malutka, rybacka miejscowość, w lutym sprawia wrażenie całkowicie niezamieszkałej. Wokół panuje dojmująca cisza i spokój, w obejściach kamiennych domów, przypominających trochę afrykańskie lepianki, nie spotykamy żywej duszy. O znalezieniu jakiegokolwiek sklepu można zapomnieć 😉 Siadamy na chwilę nad brzegiem oceanu, uzupełniamy kalorie i napawamy się niezwykłą atmosferą tego miejsca.
Widok ze szlaku w kierunku Pedro Barba
Jeden z kilku domów w Pedro Barba – zimą na głucho zamkniętych
Leć latawcu, leć!
Na północnym wybrzeżu La Graciosa oferuje dzikie, piaszczyste plaże oraz skalne klify, stromo wpadające w morską otchłań. W ten rejon wyspy dociera niewielu turystów; po drodze mijają nas tylko dwie terenówki objeżdżające wyspę. Widząc ciągnącą się po horyzont piaszczystą wydmę, decyduję się na ostatnią kąpiel w chłodnej wodzie. Fale są całkiem spore, a ocean dziwnie płytki. Okazuje się, że mieliznę tworzy podwodna skała, która kilkadziesiąt metrów za brzegiem się nagle kończy – woda do kolan momentalnie zmienia się w kilkumetrową głębinę. Dobrze, że jej toń jest bardzo przejrzysta i dokładnie widać początek podwodnego urwiska.
Po kąpieli postanawiamy puścić latawiec, specjalnie na tą okazję przywieziony z Polski! Wiatr nam sprzyja, mimo to biała mewa co rusz upada dziobem prosto w piach. W pewnym momencie udaje się rozwinąć sznurek do końca, nasz ptak wzniósł się bardzo wysoko… ale wystarczyło, że wiatr na moment ustał, a już pikuje w dół… no cóż 😉
Droga przez piaszczyste tereny La Graciosy
Kąpać się, czy nie kąpać? Hmm…
Tutaj jeszcze dobrze nam szło 🙂
Skalny most odkryty przypadkiem
Idąc dalej, całkowicie przez przypadek, odnajdujemy niesamowite miejsce stworzone przez matkę naturę. Wcinająca się kilkadziesiąt metrów w ląd zatoka, która utworzyła podwodne groty skalne, robi na nas kolosalne wrażenie. Dodatkowo nad nią powstało skalne połączenie obu stron – mostek budzący u mnie skojarzenia z Lazurowym Oknem na Malcie (które niedawno się zawaliło). W dole kotłuje się niespokojna woda o turkusowym kolorze, tworząc wspaniały kontrast z czernią groźnych skał. Co ciekawe, miejsce, które mogłoby być jedną z głównych krajobrazowych atrakcji La Graciosy, jest kompletnie nie znane – nie prowadzi do niego żadna droga, próżno szukać o nim informacji na portalach turystycznych oraz mapach. Poniekąd czujemy się, jak byśmy byli odkrywcami tej malowniczej zatoki 🙂
Dalej podążamy ścieżką obchodzącą kolejny wulkan – nie mamy już siły wdrapywać się na szczyt
Plaża u stóp wulkanu
Trafiamy na plażę Playa de Las Conchas – najpiękniejszą plażę na wyspie. Szeroka powierzchnia pokryta jasnożółtym, drobnym piaskiem jest zajmowana jedynie przez kilkanaście osób. Z jednej strony turkusowy ocean i wyspa Isla de Montana Clara niemal na wyciągnięcie ręki, z drugiej czerwone zbocze wulkanu Montana Bermeja opadające wprost do wody. Gdyby do tego wszystkiego doszły palmy, plaża spełniałaby wszystkie cechy raju na Ziemi 😉
Montana Bermeja – na szczyt prowadzi wygodna ścieżka widoczna na zdjęciu
La Graciosa – informacje praktyczne
La Graciosa ma kameralny charakter sprzyjający aktywnej turystyce. Ruch turystyczny jest tu zorganizowany tak, aby w możliwie najmniejszym stopniu ingerować w przyrodę. Nieliczne samochody poruszają się tylko po publicznych drogach, przy plażach są dla nich wytyczone miejsca parkingowe. W przypadku jednodniowego pobytu polecam wypożyczenie roweru – warto odjechać kilka kilometrów od Caleta del Sebo i poczuć prawdziwy, dziki klimat tej niezwykłej wyspy. Szutrowe drogi są w większości ubite, podczas naszej wędrówki zauważyliśmy tylko kilka krótkich, piaszczystych odcinków.
Pole namiotowe znajduje się ok. 1 km od portu w Caleta del Sebo, po zachodniej stronie obok plaży Playa del Salado. Co ważne, przed przybyciem należy dokonać bezpłatnej rezerwacji parceli przez internet (tutaj). Z tego co zauważyłem system nie wyznacza limitu pobytu – musimy jednak przy rezerwacji wskazać dokładne dni przybycia i wyjazdu, ilość osób, podać swoje dane i wydrukować pozwolenie. Na miejscu należy odnaleźć słupek z numerem swojej parceli i po prostu rozbić namiot. Pracownicy kempingu sprawdzają pozwolenia zazwyczaj w godzinach porannych podchodząc do każdego z namiotów. Przy wejściu na teren pola są śmietniki i budynek z sanitariatami (podstawa: prysznic, toalety, umywalki).
Na wyspie widzieliśmy też kilka małych hosteli, jednak nie pytaliśmy o ceny.
Na La Graciosę można dopłynąć promem linii Biosfera Express z Orzoli, godziny rejsów proponuję sprawdzić wcześniej na oficjalnej stronie. Rejs trwa ok. 30 minut, każdy z nich jest skomunikowany z autobusem linii 9, którym można się dostać do Arreciffe (rozkład). Cena promu wynosi 20€ od osoby w obie strony. Przy zakupie nie ma konieczności podawać godziny i daty powrotnego rejsu.
Osobiście La Graciosa wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Zwiedzając Lanzarote warto się tu wybrać przynajmniej na jeden dzień i wyruszyć na beztroski spacer przed siebie, bez obaw o zgubienie się.
Zobacz także:



Uwielbiam takie miejca. Przeczytałem z zaciekawieniem. Dzięki za inspirację. Muszę się tam wybrać.
Dziękuję, cieszę się, że mogłem pomóc 🙂
Przyznam, że jestem zaskoczony. Klimat na miescu bardzo mi odpowiada i wrzucam ten kierunek na swoją wish list.
Podobnie adix powyżej, dziękuję za inspirację i solidną relację!
Bardzo dziękuję, właśnie sam byłem zaskoczony mega pozytywnie tym, co zastałem na miejscu 🙂
Super wpis! właśnie planuje wyjazd na Lanzarote + La Graciosa. Dzięki za wszystkie wskazówki!
Dzięki! 🙂