Z wyschniętego, pozbawionego życia płaskowyżu zjeżdżamy w dolinę bezimiennej rzeki, w której leży Murgob. Gdzieś wśród rozsianych w nieładzie domów mieszka rodzina Gulnary, u której mamy się zatrzymać na jeden dzień. To tam zostawimy kredki, wiezione aż z Polski.
Murgob – obowiązkowa kontrola przed wjazdem
Kilka kilometrów przed miastem stoi budka strażnicza. Znudzony żołnierz zaprasza nas z dokumentami do środka, standardowo według procedury sprawdza paszporty i wpisuje dane w duży zeszyt. Budynek, choć z zewnątrz wygląda na nowy, od środka jest już trawiony przez rozprzestrzeniający się grzyb. Nad skromnym biurkiem, będącym jedynym meblem sporego pomieszczenia, wisi pokaźny portret Emmomali Rahmona. Prezydent zdaje się taksować nas przenikającym wzrokiem – czujemy się nieswojo.
Podobne punkty propusku to najpewniej spuścizna czasów radzieckich, gdy kontrola stała na rogatkach większych miast. W Pamirze ewidencji podlega każdy, kto przekracza punkt – z racji małego ruchu jest to wykonalne. Dane oczywiście nie są archiwizowane elektronicznie – ciekawe, czy ślad naszej obecności pozostawi coś więcej, niż zapełnioną rubryczkę na pożółkłej kartce monstrualnego zeszytu.
Prezydent obiecał elektryczność
Murgob, podobnie jak posępnej urody Alichur, nie ma stałego dostępu do prądu i wody. Mieszkańcy oświetlają izby ledowymi żarówkami, zasilanymi akumulatorem samochodowym. Niektórzy posiadają dieslowe generatory. Cholernie głośne i drogie w użyciu, za to dające prąd o sensownym napięciu. Wieczorami od otaczających Murgob wzgórz odbija się charakterystyczny, maszynowy furkot, a większość budynków pogrążonych jest w ciemności. Osobliwe wrażenie.
Prezydent Rahmon obiecał elektrownię wodną, która raz na zawsze ma rozwiązać energetyczny problem doliny. Otwarcie planowane jest już na przyszły rok. Rzeczywiście, spacerując po mieście widzimy, jak kładzione są nowe kable.
Ten post jest częścią rowerowej wyprawy przez Tadżykistan i Kirgistan, która odbyła się wiosną 2018 roku. Celem wyprawy było przejechanie „Pamir Highway”, prowadzącej przez najwyższe góry regionu, poznanie zamieszkujących Pamir ludzi oraz dowiezienie do Murgabu 150 paczek kredek, przeznaczonych dla dzieci właśnie budowanego przedszkola.
Sakwa Pełna Kredek – misja zakończona
Rodzina Gulnary wita nas bardzo życzliwie. Samej zainteresowanej nie ma w domu rodzinnym, spotkamy się z nią dopiero w Osz. Niemniej, 150 paczek kredek trafiło w dobre ręce. Odwiązujemy pieczołowicie spakowane kartony ze świecówkami. Mimo wytrzęsienia, wytargania i ogólnego sponiewierania na pamirskich drogach, wydają się być w nienaruszonym stanie. Misja zakończona! 🙂
A o spotkaniu z Gulnarą w Osz i dokładnym celu, na który pójdą wiezione z Polski kredki, możecie przeczytaj tutaj.
Nasi gospodarze, podobnie jak większość mieszkańców Murgobu, są Kirgizami. Tadżyków jest ponoć zaledwie 30%, co jest zauważalne na ulicach. Niemniej, choć przestronny dom pana Ahmeda znacznie różni się od tzw. pamirskich domów, spotykanych przez nas wcześniej w dolinie Pandżu, ludzie żyją ze sobą w pełnej asymilacji, jak z dumą zapewnia oprowadzający nas gospodarz.
W Ruskiej Bani publicznej
– Patrzcie tutaj – pan Ahmed ochoczo zaprasza do leciwie skonstruowanej, betonowo-drewnianej izdebki na tyłach podwórza. – Eta nasza bania!
Przykryte kawałem eternitu, niewielkie pomieszczenie początkowo zapowiadało się na składzik, ale obecność kominowego wylotu powietrza i drewniane ławy wewnątrz nie pozostawiają wątpliwości. Bania, czyli rosyjska (lub poradziecka – jak w tym przypadku 🙂 ) odmiana sauny, to poza funkcją higieniczną popularny sposób spędzania wolnego czasu. W Tadżykistanie spotykaliśmy takowe od czasu do czasu, jednak nigdzie nie było tak dużego zagęszczenia, jak w Murgobie. Skorzystanie z prywatnej, przydomowej bani byłoby dla nas nie lada przyjemnością i zaszczytem, ale swoją obecnością narobiliśmy już wystarczająco dużo zamieszania.
Zanim zasiedliśmy do wspaniałego obiadu (o odmowie nawet nie chciano słyszeć, szybko się poddaliśmy), udaliśmy się do jednej z publicznych bani – osobiście pierwszy raz miałem okazję uczestniczyć w takiej atrakcji.
Nasz sanepid by to zamknął
Nie licząc kasy, szatni i toalet, sama bania składa się z dwóch pomieszczeń – w jednym siedzimy przy wielkim, buzującym, żeliwnym piecu, z którego u naszych stóp wydobywa się gorąca para pod ciśnieniem. Wysoka wilgotność, wysoka temperatura – można wytrzymać max parę minut. Drugie pomieszczenie służy do nabrania oddechu i polewania się wodą z plastikowych miseczek – lodowatą, lub letnią. Takie hartowanie. Całości dopełnia klimat głębokiego zapuszczenia i siermiężności – kotłujący się piec za niepozornymi drzwiami bani wypełnia swoim rozmiarem większość pomieszczenia, nie będąc zabezpieczonym niczym od siedzących 30 centymetrów dalej ludzi. „Uwaga gorące! Dotknięcie grozi śmiercią lub kalectwem”, takie hasło głosiłyby tabliczki ostrzegawcze, gdyby murgobska bania miejska znajdowała się na terenie Unii Europejskiej. Co ja mówię, wówczas to miejsce zamknęłaby pierwsza kontrola sanepidu.
Pylisty galimatias
Murgob kryje wiele tajemnic w swoich szutrowych zaułkach. Kręcąc i nieco gubiąc się w nieregularnym układzie ulic nieśmiało podglądamy życie mieszkańców. Jednocześnie, choć przebywam w Tadżykistanie już kilkanaście dni, ciężko mi pojąć, jak wygląda codzienne życie w takim miejscu. Murgob, w porównaniu do znanych nam, europejskich małych miasteczek, wygląda jak duża wieś, pozbawiona jakiegokolwiek ładu przestrzennego. Parterowe lub piętrowe domki, przylepione jeden do drugiego wraz z obejściami, tworzą dziwny labirynt z betonu, pomalowany z zasady na biało. Przykurzone elewacje niekiedy w swoim podniszczeniu ustępują miejsca innym elementom – podobnie jak w Alichur, znajdziemy tu na przykład ogrodzenie ze starych, samochodowych drzwi.
A między tym wszystkim wrak pięknego Moskwicza, pomnik Włodzimierza Lenina i propagandowa muzyka narodowa, sącząca się uparcie z głośników obok urzędu miasta.
Murgob – miasto jak z innego świata
Biorąc pod uwagę wysokość, na jakiej leży Murgob (3600 m.n.p.m.) – a co za tym idzie srogie zimy, ogromne odległości od większych ośrodków miejskich, wspomniany brak prądu, trudności z dostępem do wody i wszechogarniający nieład, czujemy się w tym 11-tysięcznym mieście trochę jak na innej planecie.
Jedyny w swoim rodzaju bazar, zbudowany z kontenerów, dopełnia obrazu tej beznadziejnej prowizorki. Zaglądamy na nim również do mięsno – serowej jurty, w której udaje się kupić charakterystyczne dla Kirgistanu kulki serowe. Dopiero później okazują się nadal zbyt słone, mimo wrzucenia kilku sztuk do wielkiego garu makaronu z sosem 😀
Opuszczamy Murgob – szczęśliwej drogi już czas
To by było na tyle z relacji i migawek z ostatniego tadżyckiego miasta. Żeby nie było – Murgob podobało nam się bardzo – chętnie zostalibyśmy dłużej niż jeden dzień, czas jednak naglił, a my chcieliśmy czym prędzej się znaleźć w najwyższym punkcie zaplanowanej trasy. Po zostawieniu kredek, z jedną pustą sakwą miałem nadzieję, że cel uda się osiągnąć łatwiej 🙂 Pożegnania nigdy nie były moją mocną stroną – żelazny uścisk dłoni z panem Ahmedem, pamiątkowe zdjęcie wraz z resztą domowników. Tylko nasza gospodyni jeszcze nie wróciła z pracy 🙁
W bojowych nastrojach opuszczamy Murgob. Stąd już prosta droga na Ak-baitał, najwyżej położoną przełęcz Szosy Pamirskiej.
Zobacz także: